CZĘŚĆ PIERWSZA CZYLI
WRÓCIMY TAM GDZIE NALEŻYMY
Trzymaj się! Uda nam się, nawet jeżeli to zajmie całą noc
Nasze serca lecą jak rakieta z prędkością światła
Nie walcz z tym, że zajmuje nam to zbyt długo
Wracamy tam, gdzie przynależymy
Więc trzymaj się - mamy skrzydła i gonimy wiatr
Żegnamy się z wszystkimi miejscami w których byliśmy
I nawet jeśli zajmie nam to całą długą noc
Wrócimy tam, gdzie nasze miejsce
WYDANIE PIERWSZE
I OSTATNIE.
CZERWIEC, 1970
Pani Powers wyprostowała się z grymasem, kładąc dłonie ubrane w żółte, pokryte ziemią, ogrodowe rękawiczki, na biodrach i syknęła cicho, kiedy coś strzyknęło głośno w jej opalonym karku.
Żar lał się z bezchmurnego nieba, tak czystego, że trudno było uwierzyć w to, że rozciąga się ono nad Londynem. Kobieta spojrzała z czułością na czerwone róże, wijące się po metalowej podpórce i otarła pot z czoła. Nie pamiętała, kiedy ostatnio temperatura sięgała tak wysokich liczb. Być może było to siedem lat temu, kiedy razem z mężem i córką odwiedzili babkę Maureen na wsi? A może, kiedy jeszcze studiowała?
Rzuciła żółte rękawice obok sekatora i nieśpiesznie ruszyła w stronę domu. Pomachała starszemu sąsiadowi spod numeru dwanaście i otworzyła z rozmachem drzwi wejściowe, które wydały przy tym żałosny jęk, przypominając się tym samym, że trzeba je naoliwić.
W salonie panowała przyjemnie chłodna temperatura, którą pani Powers powitała cichym, pełnym ulgi westchnieniem. Minęła w pośpiechu porozrzucane lalki, które jej córka zostawiła na środku salonu i potknąwszy się na piłce plażowej weszła do nie dużej, jasnej kuchni. Nalewając do szklanki lemoniadę zastanawiała się, czy powinna zająć się dzisiaj begoniami, czy może zostawić to na jutro.
W tym samym czasie, kiedy pani Powers sączyła nieśpiesznie zimny napój, tuż nad jej głową w dziecięcej sypialni obklejonej fiołkową tapetą w małe serduszka rozgrywały się dziwne wydarzenia.
Dziesięcioletnia dziewczynka, której piegowaty nosek zdobiły okulary w prostokątnej oprawce, siedziała na parapecie okna i bawiła się bezmyślnie swoim warkoczykiem w kolorze włoskiego orzecha.
- Naprawdę? – zapytała zaintrygowana, a jej oczy w kolorze ciemnej czekolady powiększyły się ze zdziwienia. – Spały na stojąco?
Spojrzała w stronę starannie zaścielonego łóżka, na którym siedziały pluszaki. Gdyby teraz jej matka weszła do sypialni, zapewne nie zauważyłaby młodego, śmiesznego mężczyzny ubranego w bardzo dziwny, zapewne pochodzący z XVIII wieku strój. Miał na sobie ciemny szustokor sięgający do kolan z długimi rękawami i mankietami. Ozdobiony był wymyślnymi haftami i pięknymi guzikami, które błyszczały perłowym blaskiem. Przez chwilę dziewczynka była rozbawiona jego peruką, układającą się w fale i opadającą na ramiona. Właściwie nie wiedziała czy była to peruka.
A co dziwniejsze tajemniczy mężczyzna błyszczał perłowo i był na wpół przeźroczysty. Dziesięciolatka wyraźnie widziała prześwitujące przez niego białe drzwi i półkę z bajkami.
- Och, tak, panienko! – zawołał, kiwając przy tym żywo głową. – Gdybyś ty układała koafiurę przez tyle czasu, też spałabyś na stojąco, żeby jej nie zniszczyć! Teraz kobiety już tak o siebie nie dbają – westchnął.
- To straszne – zaoponowała dziewczynka, marszcząc brązowe brwi. – i głupie.
- Ha! – wykrzyknął. – Straszne było, kiedy Lady Coke poroniła, zobaczywszy, że w jej fryzurze zalęgło się stado gryzoni!
- To musiały być straszne czasy – burknęła dziewczynka i poprawiła okulary, które ześlizgnęły się z jej małego noska. – Nie wiem jak ci się udało w nich przeżyć.
Szybko zasłoniła dłonią usta, uświadomiwszy sobie, jaką gafę popełniła.
- Przepraszam! Najmocniej przepraszam, sir!
Duch uniósł dumnie głowę i skrzyżował ostentacyjnie ręce na torsie.
- Żeby sobie stroić żarty na tak poważne tematy! Do doprawdy niesłychane! Młode damy w tych okropnych czasach, są niesamowicie niewychowane!
- Najmocniej przepraszam! – powtórzyła dziewczynka, zeskakując z parapetu. – Nie miałam nic złego na myśli, sir. Nie chciałam cię uradzić.
- Gdybym tylko mógł już dawno odszedłbym z tego okropnego miejsca –fuknął nadal obrażony.
- Czy wybaczysz mi sir Leonardzie Hartleyu? – zapytała przymilnie. –Wspominałam już, że jesteś najbardziej dostojnym i strasznym ze wszystkich duchów jakich spotkałam do tej pory? A twoja fryzura jest po prostu bajeczna!
Duch milczał nadal uparcie, ale dziewczynka dostrzegła, że jego twarz drgnęła w wyrazie uśmiechu. Oczywiście mała panienka Powers pominęła fakt, że jest jedynym duchem jakiego kiedykolwiek spotkała i że kto jak kto, ale sir Leonard wcale, a wcale nie był straszny. Właściwie uważała, że jest bardzo śmieszny i przewrażliwiony na punkcie swojej śmierci. Kiedy zapytała nawet jak zmarł. Po tym jak przepraszała go przez dwa dni i wysłuchiwała jego żałosnych jęków i stuków w ruchach, wreszcie udało jej się go udobruchać i dowiedziała się, że zabrała go z tego świata jakaś potworna zaraza.
- Poznaj moją wspaniałomyślność, panienko Emmo – odezwał się wreszcie, a jego ton był nazbyt egzaltowany, jak zwykle. – Wybaczam ci.
- Mogę ci zadać pytanie, sir?
- Ależ oczywiście.
Zmarszczyła brwi i spojrzała na niego zamyślona.
- Dlaczego rozmawiasz tylko ze mną? – zapytała wreszcie, a jej głos brzmiał cicho i dziwnie smutno. – Dlaczego mamusia i tatuś cię nie widzą? Mama ciągle mówi, że jestem za dużo na wymyślonych przyjaciół, a przecież ty jesteś prawdziwy.
Sir Leonard patrzył na nią przez chwilę w milczeniu, a jego oczy z każdą chwilą robiły się coraz większe.
- Niesłychane! – zwołał, załamując ręce. – To dziecko nic nie wie! Niesłychane!
Oburzona dziewczyna zmarszczyła gniewnie brwi. Nie podobało jej się to, że ten napuszony duch uważał, że nic nie wie. W końcu nie była głupia. Miała najlepsze oceny w klasie i tylko Ernest Benett mógł, oczywiście gdyby się bardziej postarał, z nią równać.
Ale zanim zdążyła wyrazić, jak bardzo ją zdenerwował, Leonard przepłynął przez kufer na zabawki i zatrzymał się przed nią.
- To oczywiste, młoda damo – zaczął z tajemniczym wyrazem twarzy. –Twoi rodzice mnie nie widzą, ponieważ są mugolami.
Emma nie wiedziała co znaczy słowo „mugol”, ale nie zabrzmiało ono zbyt przyjaźnie.
- Kim są?
- Mugolami – powtórzył. – Ludźmi nie magicznymi. A ty moja droga, Emmo, jesteś czarodziejką.
- Nie bardzo rozumiem co… – zaczęła, ale zamilkła, kiedy białe drzwi otworzyły się gwałtownie. Dziewczynka cofnęła się zaskoczona i poczuła, jak uderza o parapet.
Jej matka stała w progu. Włosy w kolorze identycznym jak warkoczyk Emmy, miała związane frotką na czubku głowy, a w reku trzymała szklankę lemoniady. Wyglądała na wpół rozgniewaną, na wpół zmartwioną.
- Znowu rozmawiałaś z Leonardem? – zapytała oskarżycielko. – Kotku, mówiłam ci już, że on nie istnieje, prawda?
Podeszła nieśpiesznie do swojej jedynek córki i przyklęknęła, kładąc dłonie na jej szczuplutkich biodrach, wcześniej odstawiwszy szklankę na komodę.
Emma zawstydzona spuściła wzrok.
- Nie istnieje – burczał pod nosem sir Hartley. – Też mi coś! To tak jakby powiedziała, że sklątki tylnowybuchowe są przyjaznymi, domowymi zwierzątkami! NIE ISTNIEJE! – ryknął tak głośno, że Emma z trudem się powstrzymała, żeby nie zatkać uszu drobnymi rękami.
- Masz już prawie jedenaście lat, powinnaś skończyć z tymi dziecinadami. Od września idziesz do gimnazjum.
- Wiem, mamo – mruknęła dziewczynka. – Ale…
- Żadnych ale! – Kobieta wstała gwałtownie i wygładziła swoją niebieską bluzkę na ramiączkach. – Emilia o ciebie pytała. Powinnaś wyjść i pobawić się z dziewczynkami.
- Nie lubię ich! – fuknęła buńczucznie Emma. Sir Leonard krzyczał coś o gargulcach i czymś co brzmiało podobnie do odorosoku.
- Kotku… - zaczęła kobieta, ale w tej samej chwili rozległ się głośny trzask i obie spojrzały w stronę zamkniętego okna.
Emma zamrugała z niedowierzaniem, widząc, że na parapecie siedzi szara sowa. Ptak wydawał się być skołowany i szybko pokręcił łebkiem, zupełnie jakby starał się wyrzucić z ptasiej głowy zbędne myśli. Spojrzał nad wyraz rozumnie to na panią Powers, która wydała z siebie cichy krzyk, to na chuderlawą dziewczynkę z warkoczykiem, która sięgnęła w stronę klamki.
Pani Powers krzyknęła ponownie, chcąc powstrzymać córkę przed otworzeniem okna, ale dziewczynka była szybsza i zanim kobieta do niej podbiegła, sowa wleciała do środka.
- Ha! – krzyknął ponownie sir Leonard i podleciał w stronę Emmy. Otarł się o jej ramię i dziewczynka wzdrygnęła się gwałtownie, czując jakby zanurzyła je w lodowatej wodzie. – Dostała list! Emma dostała list! A nie mówiłem?! Czarownica jak się patrzy! Dostała list!
I w istocie miał rację.
Dziewczynka czując na sobie spojrzenie matki, odwiązała list w pożółkłej kopercie, który przywiązany był do nóżki ptaka.
- Co do… - wyjąkała kobieta, patrząc jak sowa odlatuje. Milczała przez długą chwilę, obserwując jak ptak znika na tle błękitnego nieba.
- Mamo – powiedziała powoli dziewczynka, a uśmiech na jej ustach stawał się coraz większy.
Pogładziła ostrożnie palcem pieczątkę odbitą w czerwonym wosku. Przedstawiała ona jakiś herb z dużą literą „H” pośrodku. Emma zobaczyła, że znajdują się na nim jakieś zwierzęta. Wąż, lew, kruk i borsuk.
Emma odczytała na głos tekst, wypisany zielonym atramentem na kopercie:
- Pani Emma Powers. Sypialnia na piętrze… - Przerwała nagle i spojrzała skrzącymi oczami na swoją oniemiałą rodzicielkę, która nadal uparcie patrzyła w stronę okna. – Mamo jest zaadresowany do mnie! Och, zobacz!
Krzyknęła i zaczęła czytać. Sir Leonard cały czas zaglądał jej przez ramie i mamrotał coś o tym, że za jego czasów ordery i tak się kupowało. Potem zaczął narzekać, że Victor Plumber nigdy nie powinien żadnego dostać.
HOGWART
SZKOŁA MAGII i CZARODZIEJSTWA
Dyrektor: ALBUS DUMBLEDORE
(Order Merlina Pierwszej Klasy, Wielki Czar., Gł. Mag, Najwyższa Szycha, Międzynarodowa Konfed. Czarodziejów)
Szanowna Pani Powers,
Mamy przyjemność poinformowania Panią, że została Pani przyjęta do Szkoły Magii i Czarodziejstwa Hogwart. Dołączamy listę niezbędnych książek i wyposażenia.
Rok szkolny rozpoczyna się l września. Oczekujemy pańskiej sowy nie później niż 31 lipca. Z wyrazami szacunku,
Minerwa McGonagall,
zastępca dyrektora.
- To śmieszne –wymamrotała wreszcie pani Powers i wyrwała z ręki córki list. Przebiegła jego treść wzrokiem i co chwile marszczyła brwi. Emma widziała, jak jej usta poruszają się, gdy czytała „Wielki Czarodziej” i jakieś dziwne uczucie przyćmiło jej radość. Nie wiedziała jeszcze, że następnego dnia zjawi się w nich domu pracownik Ministerstwa Magii, który będzie zmieniał filiżanki w kanarki, ani że przez następne kilka lat, będzie znosić wystraszone spojrzenia rodziców, które mówią: „Dlaczego nasza córka nie może być normalna?”
- Nie jestem pewien, czy to dobry pomysł, profesorze – powiedział ostrożnie Remus Lupin, zatrzymując się przy parapecie okna w salonie domu przy Grimmauld Place 12. Minę miał zamyśloną i wyglądał na kogoś kto w pomieszczeniu przebywa tylko ciałem, a jego duch błądzi gdzieś daleko poza czasem i przestrzenią. Blizny zdobiące jego poszarzałą i zmęczoną twarz, sprawiały, że wyglądał znacznie starzej. Nerwowym ruchem przejechał po siwiejących pomimo młodego wieku włosach i uderzył bezmyślnie w wyblakłą, zieloną zasłonę. Obłoczek kurzu uniósł się w zatęchłym powietrzu.
Niebo na zewnątrz zaczynało przybierać coraz ciemniejszy i chłodniejszy odcień szarości. Liście spadały z wielkich, starych dębów, rosnących po drugiej stronie ulicy. Niesione przez porywisty wiatr tańczyły jakiś smutny, melancholijny taniec. Remus powoli zaczynał darzyć Londyn pustą nienawiścią.
- Ona… Dobrze pan wie, że nie zniosła tego dobrze…
- Zdaję sobie z tego sprawę, Remusie. – Przyznał Dumbledore, kiwając ledwo dostrzegalnie głową. - Ale ma prawo sama zdecydować o tym, czy jest na tyle silna, żeby do nas dołączyć. Każdy ma prawo do podejmowania swoich decyzji – powiedział dobitnie stary czarodziej.
- Ale nie każdy powinien… - mruknął Remus bardziej sam do siebie. Oparł naznaczone siateczką drobnych blizn dłonie na parapecie okna i patrzył bezmyślnie na szarą, cichą ulicę. W Anglii wszystko było szare. Zwłaszcza od czasu, kiedy ON wrócił.
Dumbledore siedział na poniszczonej przez upływ czasu zielonej kanapie i obserwował spokojnym wzrokiem mężczyznę.
Stary zegar z wahadłem wskazywał godzinę siedemnastą dwadzieścia. Coś trzęsło się w jego wnętrzu, ale nikt nie śpieszył się, żeby przepędzić bogina. Z kuchni znajdującej się poziom niżej dochodziły odgłosy tłukących się garnków i stłumione śmiechy pozostałych członków Zakonu Feniksa. Można było powiedzieć, że dom wreszcie, po tylu latach, zaczynał sprawiać bardziej przyjazne wrażenie. Nie zmieniało to jednak faktu, że na eleganckich, mahoniowych meblach nadal zalegały warstwy kurzu, a złote pucharki i bibeloty były dziwne wyblakłe i matowe.
Remus się martwił. Od kilku dni, czyli od czasu, kiedy Dumbledore powiedział, że powinni się skontaktować również z NIĄ, nie mógł normalnie funkcjonować. Wspomnienia mimowolnie napływały do jego głowy, a jakiś dziwny rodzaj strachu przysiadł na sercu. Słyszał, że porzuciła magię. Że próbowała zapomnieć. On sam chciałby móc uczynić podobnie. Zastanawiał się tylko czy to możliwe. Czy da się przestać myśleć, przestać wspominać ludzi, których tak bardzo się kochało? Remus tak nie potrafił. Ciągle pamiętał wesoły śmiech Dorcas Meadowes i jej czekoladowe włosy, które tak często wiązała krawatem w zielonoszare paski. Pamiętał wesołego Benia i ponurego Caradoca. A Marlena! Zawsze, kiedy wchodziła do pomieszczenia miał wrażenie, że ulatuje z niego cała zła energia i nie sposób było się nie uśmiechać. Remus uświadomił sobie nagle, że wcale nie chce zapomnieć. Bo nie mógł zapomnieć o tym, że ci ludzie żyli i że poświecili swoje życie w imię większego dobra. Nie miał prawa zapomnieć.
- Może ja powinienem…
- Nie – przerwał od razu dyrektor Hogwartu. – To by było zbyt gwałtowne posunięcie. Za bardzo przypominasz jej to co się wydarzyło w przeszłości.
Remus odetchnął z ulgą. Nie był gotowy na spotkanie z nią.
- Może powinniśmy pozwolić jej zapomnieć – upierał się przy swoim. – Ona już dość wycierpiała.
- Jak każdy z członków Zakonu, Remusie. To silna kobieta. Zawsze była silna, nie zapominaj o tym. Jest dobrą czarownicą, nawet jeśli tego nie chce. Byłoby dobrze, gdybyśmy mieli ją w szeregach. Zawsze może odmówić, Remusie.
Mężczyzna stojący przy parapecie skinął głową.
- Pójdzie pan dzisiaj?
Dumbledore nie odpowiedział od razu. Przez kilka długich chwil, które Remusowi wydawał się trwać całą wieczność patrzył niewidzącym wzrokiem gdzieś w okolice pustego portretu Polluxa Blacka, dopiero potem spojrzał na Remusa. Nie zdążył jednak się odezwać, bo do salonu wpadła Nimfadora Tonks. Towarzyszył jej głuchy łomot spadającego złotego pucharu, po którym rozległ się ogłuszający wrzask Pani Black.
- SZLAMY, BRUDNI OBRZYDLIWI MIESZAŃCY! JAK ŚMIECIE PLUGAWIĆ DOM MOICH SZLACHETNYCH PRZODKÓW! ŚCIERWA, PLUGAWSTWA !!!
- PRZEPRASZAM! – Krzyknęła Tonks, starając się przekrzyczeć słowa pani Black. Podniosła niezdarnie złoty pucharek i przepraszała nadal, dopóki profesor Dumbledore nie rzucił na portret zaklęcia uciszającego. Uśmiechnął się dobrodusznie do kobiety.
- Przepraszam. Naprawdę przepraszam.
Remus poczuł na sobie spojrzenie jej szarych oczu i od razu odwrócił wzrok.
- Będę się zbierał, moi mili – oznajmił Dumbledore uśmiechając się znad swojej srebrzystej brody.
- Ależ profesorze! – wykrzyknęła Tonks i od razu zmieszana zakryła usta dłonią. Przez chwilę trójka członków Zakonu znieruchomiała nasłuchując wybuchu pani Black, ale ten nie nadszedł. – Molly zrobiła paszteciki! – dodała znacznie ciszej.
Remus nie mógł powstrzymać uśmiechu, kiedy patrzył na tę kobietę. Jak zwykle miała swoje krótkie włosy w kolorze gumy balonowej, przez co przypominała mu bajkowego chochlika z mugolskich bajek.
I przez głowę Remusa przeszła myśl, że może nie warto żyć przeszłością.
Dochodziła północ, kiedy Dumbledore teleportował się w Little Heaven. Niebo miała upiornie czarną barwę. Nie było widać ani jednej gwiazdy. Uliczka była pogrążona w sennej ciszy. Jedynie jakiś czarny kot syknął na mężczyznę, najwyraźniej zdziwiony widokiem tak dziwnego osobnika. Profesor miał na sobie bowiem długą jasnozieloną szatę w małe półksiężyce i wielką, szpiczastą tiarę w tym samym kolorze.
Spojrzał w okno jednego z małych domów, jedyne w którym paliło się światło. Przechylił odrobinę głowę, obserwując ciemną sylwetkę, która z uwagą patrzyła w jego stronę. Podrapał się po srebrzystej brodzie i wyciągnął coś z kieszeni. Przedmiot wyglądał jak srebra zapalniczka, ale kiedy ją nacisną nie pojawił się ogień, tylko światło z pobliskiej latarni przyleciało z stronę małego przedmiotu i znikło w jego wnętrzu. Mężczyzna powtórzył tę czynność jeszcze dwanaście razy, po czym schował przedmiot do kieszeni i uśmiechnął się do siebie.
- Ciekawe – mruknął pod nosem, ruszając pustą jezdnią. Ciemność spowiła jego wysoką, kościstą sylwetkę. Szedł pewnym, szybkim krokiem nie rozglądając się wokoło, najwyraźniej doskonale wiedząc dokąd zmierza. Wszedł na zielony trawnik domu z numerem dwadzieścia osiem, po czym skierował się na kamienny chodnik.
Domek był niewielki i typowy dla małych angielskich osiedli. Mężczyzna zobaczył, że idealnie wypielęgnowane różne pną się pod okiennicami. W żadnym z okien nie paliło się światło.
Zapukał trzy razy kołatką w kształcie wijących się pędów róż i cofnął się o krok. Przez chwilę w październikowym powietrzu unosiła się nie zmącona cisza, a potem wewnątrz domu zapaliło się światło i rozbrzmiał odgłos pośpiesznych, drobnych kroków.
- Kto tam? – zapytał kobiecy, zlękniony głos.
- Albus Dumbledore.
Ponownie zaległa cisza. Albus prawie widział, jak kobieta przygryza ze zdenerwowaniem wargi i waha się, czy otworzyć. Widział jej brązowe oczy pełne przerażenia i rozpaczy, zupełnie jak wtedy szesnaście lat temu w jego gabinecie w Hogwarcie.
- To pomyłka! – wykrzyknęła.
- Nie sądzę, Emmo.
- TO POMYŁKA! – krzyknęła ponownie, a jej głos się załamał. Dumbledore wyciągnął różdżkę i przyłożył tuż obok kołatki. Rozległ się odgłos otwieranego zamka i czarodziej pchnął drzwi.
Kobieta miała na sobie satynowy szlafrok w kolorze wyblakłej moreli. Jej włosy, które przywodziły na myśl kawę z dużą ilością śmietanki, opadały lekko na chude ramiona. Stała oparta o ścianę, obejmując się ramionami. Wyglądała zupełnie, jak wtedy, gdy uczęszczała do Hogwartu. Chociaż… Dumbledore dostrzegł, że jej ramiona ciągną ją ku ziemi, jakby niosła na nich jakiś ciężar, a w oczach lśnił dziwny blask. Nikt nie wyglądał już tak samo. Wojna zostawiała na każdym jakieś piętno. Emma Powers wyglądała na osobę złamaną.
- Czego chcesz, Dumbledore? – warknęła nagle ostro, nie patrząc na mężczyznę, który właśnie zamknął drzwi. Jej agresywny ton kontrastował wyraźnie z postawą i pełnymi żalu oczami.
- Niebezpiecznie stać na zewnątrz zwłaszcza w tak okrutnych czasach.
Kobieta zmarszczyła ciemne brwi i dopiero wtedy na niego spojrzała. Dumbledore poczuł w sercu dziwny uścisk. Ileż w tej kobiecie było smutku…
- Słyszałem, że porzuciłaś magię i żyjesz jak mugolka. – Kontynuował czarodziej, kierując się w stronę salonu. Machnął różdżką, a pokój wypełnił się jasnym blaskiem. Pomieszczenie wyglądało całkowicie normalnie. Zbyt normalnie, jak na mieszkanie czarodziejki. Nie było ruchomych zdjęć, ani magicznych ksiąg, czy przedmiotów. Na niskim stoliku dyrektor Hogwartu zauważył stare wydanie The Times, poplamione kawą. Obok leżał poniszczony egzemplarz Portretu Doriana Graya. Na małym kominku stało kilka porcelanowych słoników.
- Zaproponujesz mi może coś do picia? Cały dzień jestem na nogach. – Zauważył uprzejmie czarodziej, ale kiedy kobieta nie ruszyła się nawet o minimetr, uśmiechnął się dobrodusznie i machnął różdżką. Na stole pojawiły się dwa kufle miodu pitnego.
- Najlepszy miód pitny na świecie. Rosmerta przechowuje go specjalnie dla mnie.
Westchnął, widzą chmurną twarz bladej kobiety.
- Przepraszam za tak późną porę, Emmo, ale świat czarodziei nieco się skomplikował.
- Nic mnie to nie obchodzi – warknęła ostro. Jeżeli Dumbledore przejął się jej słowami, nie okazał tego. Patrzył na nią z uprzejmym zainteresowaniem, jakby czekając na zaproszenie do rozmowy.
- Jak mnie znalazłeś? – zapytała wreszcie, opierając się plecami o zieloną ścianę. Stała nieruchomo, obok drzwi, jakby gotowa w każdej chwili rzucić się do ucieczki.
- Nie było to takie trudne – odparł z uśmiechem. – Co prawda musiałem trochę poszukać. Nie wspominałaś, że twoja siostra urodziła syna.
Emma wzruszyła ramionami, a wyraz jej twarzy zdradzał, że ona sama nie miała o tym pojęcia.
- Nie sądzisz, Emmo, że to co robisz jest lekkomyślne?
Kobieta prychnęła, jak rozjuszona kotka.
- Nie tobie to oceniać, Dumbledore.
- Jeśli by cię zaatakowali, nie mogłabyś się nawet bronić. – Zauważył.
Przez chwilę Emma patrzyła na niego uważnie, jakby chciała wyczytać coś z jego pomarszczonej, dobrodusznej twarzy.
- Dlaczego ktoś miałby mnie atakować?
W niewielkim saloniku zapanowała gęsta cisza, która sprawiła, że włoski na rękach kobiety stanęły dęba. Przełknęła głośno ślinę, jakby wiedząc, że zaraz usłyszy coś czego nie chciała słyszeć.
- Voldemort wrócił.
Mięśnie na twarzy kobiety drgnęły nieznacznie, a jej brązowe oczy ściemniały nagle. Zagryzła wargi, patrząc gdzieś w stronę małego kominka.
- Co ja mam z tym wspólnego?
- Zakon Feniksa cię potrzebuje.
- Nie, doskonale poradzi sobie beze mnie. Wtedy też radziliście sobie beze mnie, prawda? – powiedziała wypranym z emocji tonem. – Ostrzegałam was, ale nie słuchaliście… Mieliście mnie za kogoś gorszego, kogoś komu nie można ufać.
- Masz rację, Emmo. Popełniłem błąd – przyznał Dumbledore. – To nie tak, że ci nie uwierzyłem. Nie było żadnych dowodów, żadnych śladów. To było tylko twoje słowo i twoje podejrzenia. Musiałem wszystko sprawdzić i nie mogłem cię narażać na to co niesie za sobą wiedza.
- To nie były moje podejrzenia – wyszeptała i nagle złapała się za serce.
- Być może, ale myślę, że są prawdzie. – Zamilkł na chwilę. Potem spojrzał prosto w niemal czarne oczy kobiety. – Potrzebuję twojej pomocy. Jesteś mu coś winna…
- Zamilcz! – krzyknęła, a jej oczy wypełniły się łzami. – Nie ma pan prawa mówić mi takich rzeczy! Nie ma pan prawa go wspominać! Zginął za to, a pan czekał szesnaście cholernych lat, żeby wreszcie przyznać, że miał rację! Szesnaście cholernych lat! Ja potrzebowałam pomocy, a pan odesłał mnie z kwitkiem, mówiąc, że Śmierciożerca na zawsze nim pozostanie! Zapomniał pan?
- Naprawdę bardzo mi przykro, ale zrobiłem to co konieczne. Gdybyś go szukała, bez wątpienia być zginęła.
- Może byłoby lepiej – syknęła. – Teraz też mogę zginąć, tylko dlatego, że złożył mi pan wizytę. Jeśli pan mnie znalazł on nie będzie mieć z tym żadnego problemu.
Dumbledore uśmiechnął się znad krzaczastej brody.
- Aż tak mnie nie doceniasz, Emmo?
- Nie ufam panu – odpowiedziała po chwili.
Dumbledore uniósł brwi.
- A to dlaczego?
- Zawsze mówi pan prawdę, owszem, ale zawsze przedstawia ją pan w korzystnym dla pana świetle. To dobro ogółu. Poświęcenie dla większego dobra… To sprawia, że jest pan gotowy do okrutnych decyzji. Dlatego panu nie ufam. Zbyt wielu ludzi pan zmanipulował. Nie dołączę do Zakonu.
- Syn Lily i Jamesa potrzebuje pomocy. Nie poradzi sobie bez nas.
- Nie znam Harrego Pottera – powiedziała dobitnie. – Ani jego rodziców.
- Przyjaźniłaś się z Lily – oponuje.
- Nie… Przyjaźniłam się z Remusem. Tylko z Remusem.
- Więc pomyśl co by powiedział twój przyjaciel, gdybyś odmówiła pomocy Harry’emu, jedynemu synowi JEGO najlepszych przyjaciół.
Emma wybuchła śmiechem. Głośnym, krótkim śmiechem, w którym nie było śladu wesołości.
- Właśnie to miałam na myśli, profesorze Dumbledore. Proszę jednak pamiętać, że znam Remusa Lupina trochę lepiej niż pan. A przynajmniej znałam. I wiem, że zrozumie. On sam ma „bagnianą” przeszłość, w której nie chciałby się brudzić.
- Rozumiem, więc masz zamiar pozwolić, żeby poświęcenie twojego byłego narzeczonego poszło na marne?
Jakiś grymas bólu przemknął przez jej twarz i przez chwilę Dumbledore pomyślał, że może powinien dać za wygraną, ale wtedy się odezwała.
- Skąd pan wie? – uśmiechnęła się smutno. – Skąd pan wie, że mi się oświadczył?
- Miałaś na palcu rodowy pierścień, kiedy mnie odwiedziłaś tamtego wieczoru.
- Gdyby jego rodzina wiedziała komu go podarował…
~~~~~~
A więc i jest... coś na wzór prologu. Co prawda wyszło dość obszernie, jednak jest to retrospekcja, jak i wydarzenie dziejące się w czasie późniejszym i oby dwa mają znacznie dla fabuły. Mam nadzieję, że nie jest tragicznie!
Pozdrawiam serdecznie,
Freja
Jak się cieszę, że trafiłam wreszcie na blog odpowiadający moim gustom!
OdpowiedzUsuńCo prawda wiele jeszcze nie wiadomo, ale prolog jest zachęcający. Dziwię się, że wcześniej jakoś nie trafiłam na to opowiadanie - no ale cóż. Ten przepastny internet.
Oprócz zagubionych kilku przecinków wszystko jest pięknie, a jako że to pierwszy od dawna prolog do opowiadania HP, który mi się spodobał, to nie mam co narzekać.
I tym bardziej żałuję, że są opublikowane tylko dwa rozdziały. Oto definicja mojego szczęścia. ;(